środa, 30 lipca 2014

Devolay z kurczaka

Devolaya mimo, że to nic trudnego w przygotowaniu, ani też nic kosztownego zdarzało nam się jadać głównie na przyjęciach weselnych. Przeróżne w smaku, z rozmaitym nadzieniem, jedne lepsze od drugich. Aż pewnego dnia przełamałam się i spróbowałam. Było warto, smakowały wyśmienicie.
Składniki:
  • podwójna pierś z kurczaka
  • 1 kulka mozzarelli
  • kilka pasków marynowanej papryki
  • szczypta tymianku
  • odrobina słodkiej mielonej papryki
  • pieprz 
  • sól
  • 2 ząbki czosnku
  • twarde masło
  • 2 jajka
  • bułka tarta
Pierś z kurczaka kroimy na plastry i delikatnie rozbijamy. Czosnek przeciskamy przez praskę, smarujemy nim piersi z jednej strony. Na posmarowaną pierś nakładamy wiórkę masła, kawałek mozzarelli i kawałek papryki, posypujemy przyprawami. Jajka rozmącamy z solą i pieprzem. Pierś z kurczaka zwijamy w roladkę i związujemy nicią wędzarniczą, lub przebijamy wykałaczką w obu końcach. Panierujemy w jajku i w bułce, smażymy na oleju. Do dania pasują lekkie, delikatne sałatki.

wtorek, 29 lipca 2014

Ciąża cudem?

Czytam fora, śledzę blogi, patrzę na ludzi w otoczeniu i gołym okiem widzę, że jest trudniej, coraz trudniej. Kiedyś nasze babcie, później mamy najczęściej nie miały żadnych problemów z zajściem, a następnie donoszeniem ciąży. Sam problem niepłodności w Polsce dotyczy miedzy 14-20 procent par, czyli około miliona par (dane z artykułu http://dzieci.pl/kat,1033549,title,Dlaczego-tyle-par-w-Polsce-nie-moze-miec-dzieci,wid,15751518,wiadomosc.html?smgputicaid=6132b0). A co z pozostałymi, które bez problemu mogą zajść w ciążę a już donoszenie jej jest największym wyzwaniem życia? Zastanawiam się nad tym, solidaryzuję się z tymi, którzy się starają, współczuje straty, czy nieudanej próby, czasem sama cierpię i co to zmienia? Nic. Nie wypowiem się w kwestii niepłodności, bo co ja mogę o tym wiedzieć zachodząc w pierwszym cyklu starań? Znam tylko ten okropny niepokój, strach w oczekiwaniu na wynik testu, lęk każdego kolejnego dnia i tę napędzającą myśl "zawsze to jeden dzień dalej, jeszcze tylko X dni i dziecko, chociaż urodzone przedwcześnie ma szansę przeżyć". I tak wchodząc codziennie, czasem kilkakrotnie jednego dnia na http://www.wczesniak.pl/ doczekaliśmy do dnia zero. Ale od początku...ogromna radość i jeszcze większa rozpacz, kiedy dziecko pod sercem, niby mała fasolka, niby jeszcze nikt, jak postulują niektórzy, ale już pokochana, chciana, wymarzona nagle przestaje żyć. Aniołek. Czasem zastanawiam się jaki by był, że już miałby teraz tyle i tyle, że czekałam na niego, a on odszedł, zostawił nas. Dzięki niemu bardziej doceniam, a może nawet bardziej kocham Pawła, bo po tym bólu szczęście odczuwane jest mocniej i mocniej. Czy ktoś mi pomógł po tym, co się stało? Tak mąż, cudowny, kochający, w tym czasie na każde zawołanie, przesiadujący nieprzerwanie w szpitalu. Mąż, który rozumiał, bo czuł może nie tak, jak ja, ale sam zdążył już pokochać fasolkę. Szpital - rutyna, nikogo nie obchodzi, że tracą dziecko leżysz na sali z mamami, do których położne przychodzą słuchać serca płodu. I nie wiem, czy tylko u nas, czy tak jest wszędzie jakiekolwiek badania z kasy chorych na które możesz liczyć po poronieniu to mrzonka. Za wszystkie zapłaciłam sama. Ale nie wykonałam jednego, jakoś wyleciało z głowy i to było właśnie to. Kiedy Paweł już przyszedł na świat  nadal coś mnie niepokoiło i okazało się, że trafiłam tym razem - miałam niedoczynność tarczycy i dopiero wtedy zaczęłam się leczyć. O ciąży, którą przeszłam bardzo ciężko może innym razem. Jestem wdzięczna losowi za Pawła, za to, że jest, doceniam to każdego dnia już od ponad trzech lat. Zdawałoby się, że może ze względu na moją wagę, czy inne obciążenia było mi trudniej, ale widzę dziewczyny, którym nic zarzucić nie można z tymi samymi problemami, co mój. Ciekawi mnie tylko, a może bardziej przeraża myśl o tym, co będzie za kolejnych prę lat. Ktoś kiedyś powiedział, że negując in vitro stawiamy istnienie ludzkości pod znakiem zapytania, bo za jakiś czas stanie się ona jedyną metodą poczęcia. Nie wiem na ile to prawdopodobne, ale myśl o tych słowach dopada mnie często.

poniedziałek, 28 lipca 2014

Ulubina pizza

Zazwyczaj wybieraliśmy się na pizzę do pizzerii, rzadko przygotowywałam ją w domu, aż do momentu kiedy z kilku różnych przepisów stworzyłam pizzę idealną dla nas. Nie wiem jaki innym, ale nam przypadła do gustu zdecydowanie najbardziej. Niestety nie zdążyłam zrobić zdjęć gotowego dania na talerzach, bo znika z nich w mgnieniu oka w tajemniczych okolicznościach.
Składniki:
  • pół kostki drożdży
  • 2,5 szklanki mąki
  • 3/4 szklanki mleka
  • 1/4 szklanki wody
  • łyżka oleju
  • szczypta soli
  • 4 plastry ananasa z puszki
  • 300-400g fileta z piersi kurczaka
  • papryka czerwona 1 sztuka
  • 2 duże cebule
  • ketchup
  • śmietana
  • ulubiony majonez
  • czosnek
  • oregano
  • papryka mielona słodka lub ostra
  • przyprawa kebab-gyros
  • oliwa z oliwek
  • 300 g sera Gouda albo Edamskiego
Drożdże rozpuszczamy w letnim mleku z wodą. Wlewamy do miski z mąką, dodajemy olej i sól. Odstawiamy na godzinę do wyrośnięcia. Ananasa, paprykę i kurczaka kroimy w kostkę. Cebulę siekamy w piórka, dusimy na niewielkiej ilości oleju. Pokrojone mięso mieszamy z odrobiną oliwy z oliwek oraz przyprawą kebab-gyros odstawiamy na pół godziny do lodówki. Po tym czasie smażymy na oliwie z oliwek. Śmietanę łączymy z majonezem, dodajemy odpowiednią ilość czosnku przeciśniętego przez praskę, część sosu zostawiamy do polania gotowej pizzy, do części dodajemy ketchup. Brytfannę smarujemy oliwą z oliwek, w miarę równomiernie rozkładamy wyrośnięte ciasto. Ciasto na pizzę smarujemy sosem przygotowanym z ketchupu i sosu czosnkowego, następnie wykładamy duszoną cebulę, paprykę, mięso, ananasa, posypujemy oregano i papryką mieloną, na całość ścieramy żółty ser. Pieczemy około 25 minut w temperaturze 200 stopni C. Do pizzy dodaję często różne inne składniki; kukurydzę, pomidora, oliwki, mozzarellę, pieczarki, grzyby leśne. W takich sytuacjach coś dodaję, z czegoś rezygnuję.

niedziela, 27 lipca 2014

Zakochałam się!

Wybaczcie, ale muszę to powiedzieć, nie mogę dłużej już wytrzymać i muszę podzielić się tym, co mnie spotkało. Było ich dwóch, obaj bardzo podobni, ale ten jeden miał takie oczy, których nie można zapomnieć, był po prostu cudowny. Kiedy tylko go zobaczyłam od razu skradł moje serce - szop pracz. Sami oceńcie czy nie jest piękny...
Zdjęcie nie oddaje jego urody w połowie, ale i tak miło popatrzeć. Jego i jego przyjaciół zobaczyć można tu http://www.juraparkbaltow.pl/atrakcje/zwierzyniec-baltowski/

Dotknij brzuszka - czyli o ciążowych przesądach

Pamiętam, kiedy byłam w ciąży na każdym kroku słyszałam to ci wolno tamtego nie rób kategorycznie i o tyle o ile część z tych zakazów miała jakiś sens o tyle znaczna większość były to zwykłe zabobony, których wielość zadziwia. Założę się, że każda przyszła mama spotyka je na swojej drodze, a niektóre zostają zastosowane z wiarą, lub też po prostu na wszelki wypadek. Postarałam się je sobie przypomnieć (a nie jest to takie łatwe bo Paweł to już prawie facet - trzylatek :-)) i nie wiem, a raczej podejrzewam, że to nie wszystkie, ale cóż, lecimy;
  • nie przechodź pod sznurami do wieszania prania, pod linami wysokiego napięcia, nie noś pasków, nie zakładaj wisiorków, ani korali, bo dziecko będzie owinięte pępowiną,
  • nie farbuj włosów, nie rób makijażu, bo dziecko będzie rude,
  • nie spoglądaj przez dziurkę od klucza, bo dziecko będzie zezowate,
  • jeśli się czegoś przestraszysz absolutnie nie dotykaj ręką swojego ciała, a już na pewno nie twarzy, bo dziecko będzie miało w tym miejscu myszkę,
  • jeśli masz w ciąży zgagę, to dziecku rosną włosy,
  • nie patrz w ogień, bo dziecko będzie się czerwienić,
  • pięknie wyglądasz - chłopiec, uroda pogorszyła się - dziewczynka, bo odbiera urodę matce,
  • masz ochotę na słodkie - będzie dziewczynka, masz ochotę na słone - będzie chłopiec,
  • no i ostatnie moje "ulubione" dotknij brzuszka ciężarnej, a sama niebawem będziesz spodziewać się dziecka


Nie wiem, czy bociana dodać do powyższych, jakoś w głowie układa mi się, ze to już inna bajka i to całkiem miła. Dzisiaj właśnie przejeżdżając koło domu szwagierki zobaczyłam 3 bociany w jej ogródku i jednego centralnie na dachu jej domu, maluszek jest już w drodze. Mnie bociany prześladowały przez jakiś czas przed ciążą i na niedługo przed porodem. A jeden z nich zrzucił jakiś przedmiot na samochód męża jadącego do szpitala, kiedy mały przychodził na świat. Często żartujemy, że jego chyba faktycznie przyniósł bocian. Do tych ptaszków mam jakiś sentyment i nie potrafię ich zamknąć w worku z pozostałymi zabobonami. Biorąc pod uwagę przesąd na temat ochoty na słodkości, to Paweł powinien być dziewczynką. O tyle o ile ogólnie uwielbiam słone potrawy, ogórki kiszone i inne takie, tak w ciąży na samą myśl o ogórku kiszonym, czy co najgorsza kwaszonej kapuście dostawałam mdłości. Za to w ilościach zatrważających wcinałam znienawidzone wcześniej pączki, codziennie piłam mleko, na które też patrzeć wcześniej nie mogłam, a lody jagodowe były stałym elementem każdego dnia. Jednym słowem sama słodycz, skąd więc syn? Dotykanie brzuszka ciężarnej - super pomysł -  mówiąc z odrobiną, a może nawet nie z odrobiną sarkazmu skoro można zarazić się ospą wietrzną i grypą to dlaczegóż nie ciążą... A kogo to obchodzi czy przyszła mama sobie życzy, czy nie? Ale mimo wielu sarkazmów przyznać się muszę, że o ciąży poza mężem, rodzicami i najlepszą przyjaciółką nie informowałam nikogo, jedynie potwierdzałam dobrą nowinę zapytana, kiedy już wyraźnie było widać brzuszek. Drugi raz nie chciałam zapeszać. Bez bicia powiem jeszcze, że czerwona kokardka przypięta do wózeczka też sobie przez jakiś czas jeździła. Na koniec powiem tylko; przesądów jest bardzo wiele, możemy spokojnie nie zwracać na nie uwagi, złościć się z ich powodu, tolerować, a jeśli ktoś poczuje się przez to lepiej, czy bezpieczniej może się do nich stosować, bo te wymienione o ile można nazwać bezsensownymi i głupimi o tyle na całe szczęście są bezpiecznie dla mamy i dziecka.

sobota, 26 lipca 2014

"Skąd się biorą dzieci?"

Po pierwszym spojrzeniu na okładkę pomyślałam: "musimy ją mieć". Tym sposobem jest, ale nie tylko leży na półce, ale też w rękach Młodego, przekładana, przeglądana na wszelkie możliwe sposoby. Ostatnio zastałam go z książką siedzącego nie inaczej, a na stole! dostał całkiem nowiutki zakaz wchodzenia na stół, ale zdjęcie zrobiłam i tak.

Ale wracając do książki autorem jest Marin Brykczyński, a ilustrowała notabene moja ulubiona Iwona Cała. Na naszej półeczce wydanie I w Wydawnictwie Literatura, książeczka w tym wydaniu podoba mi się o wiele bardziej, chociaż przyznać muszę, że poprzednia wersja dzięki raczej dostanym ilustracjom była dla dziecka mniej abstrakcyjna. W tej chwili obrazki, przepiękne według mnie, takie nawet rzec by można romantyczne nie do objaśniają nam treści tekstu tak, jak to było w poprzedniej wersji.
Tekst książeczki jest wierszowany i szybko wpada w ucho. Całość napisana delikatnie, do tego stopnia, że zdecydowałam się na zakup dla trzylatka. ale była to decyzja ze wskazaniem na przyszłość, po przeczytaniu zmieniłam plany i podałam ją Młodemu od razu. Treść mówi prawdę o tym skąd biorą się dzieci, a jednak nie razi słownictwem, które byłoby nieodpowiednie dla dziecka w pewnym wieku. Mimo fali komentarzy, jakoby dziecku powinno się pewne rzeczy nazywać po imieniu i nie wstydzić się nagości, ja jestem zdania, że fakt, dziecka nie należy oszukiwać bzdurnymi historyjkami o bocianach i innych takich (chociaż ze świętego Mikołaja nie zrezygnowaliśmy), natomiast podać mu to w sposób dostosowany do jego wieku i ubrany w słowa również do niego adekwatne. Tu mamy wszystko, czego potrzeba: odpowiednia treść, rewelacyjne ilustracje, twarda oprawa, którą zwykle też uważam za ogromny plus i strony z gatunku raczej grubszych.
Cena okładkowa książki: 19.90 zł
Pozycję polecają:  www.qlturka.pl www.parenting.pl  www.cudanakiju.pl  www.dzieciwlodzi.pl www.maluchy.pl www.czasdzieci.pl

piątek, 25 lipca 2014

Kotlety z piersi kurczaka

Wczoraj na obiadku pojawiło się ulubione danie Młodego i mężusia - kotlety z piersi kurczaka. Niby nic, a uwielbiamy je wszyscy, cała nasza trójka. To takie proste i szybkie, a zarazem jakie smaczne.
Składniki;
  • 0,5 kg piersi z kurczaka,
  • 2 łyżki oleju,
  • 1 łyżka miodu,
  • czosnek lub czosnek granulowany,
  • odrobina curry,
  • tymianek,
  • bułka tarta,
  • 3 jajka,
  • sól,
  • pierz,
  • ewentualnie (nie koniecznie ziarenka smaku)
Pierś z kurczaka kroimy na plasterki, posypujemy niewielką ilością soli i pieprzu, delikatnie rozbijamy najlepiej przez papier lub folię. Przyprawy mieszamy z miodem i olejem. Marynatą smarujemy kotlety, odstawiamy do lodówki na minimum pól godziny. Po tym czasie kotlety obtaczamy w jajku i bułce tartej, smażymy na rozgrzanym oleju. Czasami przygotowujemy pierś z kurczaka bez panierki, wtedy pierś smażę na oliwie z oliwek. Jedno z ulubionych, o ile nie ulubione danie Pawła.

czwartek, 24 lipca 2014

Idąc na porodówkę

Powiem szczerze, że on narodzin Pawła minęło już ponad 3 lata, a ja nadal czuję się z jednej strony wdzięczna losowi, że jesteśmy tu oboje, że czujemy się dobrze, a z drugiej strony rozgoryczona, że nie wiedziałam wielu rzeczy przed dniem Zero (dniem porodu). W szpitalu znalazłam się dwa dni wcześniej, ze względu na przebieg ciąży obarczonej ryzykiem i upływ wyznaczonego terminu porodu. Zasuwałam po schodach w górę i w dół w tę i z powrotem z nadzieją, że Młody zdecyduje się do nas wyjść. W końcu w nocy z wtorku na środę zaczęłam odczuwać skurcze. Z godziny na godzinę nasilały się, a kiedy kładłam się pod KTG momentalnie słabły. Dotrwałam tak do godziny 18 w środę spacerując po szpitalnym korytarzu, około 20 zapewniona przez lekarza, że Młody w najbliższym czasie na świat się nie wybiera wysłałam męża, który miał mi towarzyszyć przy porodzie rodzinnym do domu. Przed godziną 21 były już wymioty, biegunka, krwawienie. Kiedy wyszłam na korytarz i dalej chodziłam położna zapytała jak często są skurcze, odpowiedziałam, że co 3 minuty, zgodnie z prawdą. Poszła po lekarza, który zapytał o kogo konkretnie chodzi i przyszedł mnie zbadać...po piętnastu minutach. Zrezygnowany zaprosił mnie na fotel, po czym zdębiał i powiedział, że nie ma już czasu, żeby szybko przeszła na porodówkę. Zdążyłam jeszcze zadzwonić do męża i znalazłam się na porodówce. Za nim się zorientowałam lekarz przebił pęcherz płodowy. Momentalnie zaczęły się niemiłosiernie bolesne skurcze parte, które mimo, ze nie trwały w nieskończoność były nie do zniesienia. Modliłam się w duchu, żeby wreszcie mnie nacięto. Urodziłam w zasadzie po 35 minutach na porodówce, co nie zmienia faktu, że popękałam okropnie i dłużej trwało szycie, niż sam ten pobyt. Dzisiaj już wiem, że  przebicie pęcherza płodowego prowadzi do pojawienia się mocnych, nienaturalnych skurczów, które trudno znieść zarówno dziecku, jak i matce. Na szczęście nie spotkały nas możliwe komplikacje, jak zaburzenia rytmu serca płodu, czy deformacja czaszki dziecka oraz wiele innych. Gdyby czas się cofnął na pewno skorzystałabym ze szkoły rodzenia, żeby poznać dokładnie przebieg porodu i swoje prawa. Takie lekcje niosą ze sobą wiele korzyści. Podejrzewam, że mimo jednego porodu, który mam za sobą kolejnym razem, o ile będę jeszcze w ciąży zapiszę się na kurs w szkole rodzenia.
Dobrze, że wszystko skończyło się tak, a nie inaczej.

Prawdziwy strach

Tak sobie myślę, że wiadomo, człowiek ma zawsze jakieś problemy, jakiś strach często nam towarzyszy, ale tak naprawdę boję się od niecałych czterech lat. Wszystkie lęki sprzed ciąży są niczym w porównaniu z tym, co czuję od tamtej pory. Najpierw strach o maleństwo w brzuchu i liczenie każdego dnia, byle tylko donosić ciążę do bezpiecznego momentu. A od kiedy Paweł się urodził jest już tylko gorzej, zmartwienia nie mają końca. Dzisiaj od rana, a właściwie już od wczoraj biega wokół milion myśli i nie chcę się już rozwodzić nad ich tematem, ale wszystkie krążą wokół Pawła. Niestety pogoda wcale nie działa na korzyść pozytywnego myślenia.

Gębolud

Gdzieś w sieci natknęłam się na jedno ze zdjęć wnętrza książeczki o nieco strasznym, nieco zabawnym czarowniku Gęboludzie. Na zdjęciu jakiś pan w ogrodniczkach, mała dziewczynka z zielonymi włosami siedzą przy stole zajadając się jakimś ciastem i to, co mnie urzekło - filiżanki. Zastawa bardzo podobna do tej którą mam na półce i nie dosyć tego, to jakby żywcem wklejona w malowany obrazek. Musiałam ją kupić nie czytając żadnej recenzji od razu zamówiłam, dla obłędnych filiżanek i spodeczków.
Tak oto w naszym domu pojawił się "Gębolud". Książka napisana przez Roksanę Jędrzejewską-Wróbel i nietuzinkowo zilustrowana przez Agnieszkę Żelewską, a wydana przez wydawnictwo Literatura. Strony wykonane z grubego papieru, nie numerowane, zachwycają ilustracjami znakomicie oddającymi nastrój tekstu. Książeczka opowiada historię czarownika, który próbuje zagłuszyć swoje marzenia mimo ogromnej chęci ich realizacji. Dzięki pięknie i przystępnie dla małych czytelników napisanej treści dowiadujemy się, że sami możemy wiele, ale z pomocą innych możemy zdziałać niemal wszystko.
Przemiana tytułowego Gęboluda zaczyna się w nim samym, a obejmuje całe jego otoczenie. Dzięki pomocy Pyzatej odnajduje prawdziwego siebie, właśnie takiego, jakim zawsze podświadomie chciał być i wreszcie może odciąć się od stereotypu złego czarownika. Miła historia z odrobiną humoru i cudownymi bohaterami; Gęboludem, Hortensją i Pyzatą.
Cena okładkowa książki: 16.90 zł Piękne wydanie w twardej oprawie.



środa, 23 lipca 2014

Placki z jabłkami

Nie ma to jak świeże owoce, szczególnie uwielbiam te, co do których mam pewność, że są ekologiczne. Dziś na kolację placuszki z jabłkami.
Składniki:
  • 1,5 szklanki mąki pszennej,
  • 1 duże jajko,
  • 1 szklanka mleka,
  • 1 łyżeczka cukru waniliowego,
  • 1 łyżka cynamonu,
  • 3 średnie jabłka
  • dżem i bita śmietana 
Do miski wbijamy jajko, dodajemy mąkę, mleko, cynamon,  cukier waniliowy i utarte na tarce o dużych oczkach jabłka. Smażymy na oleju. Nasza rodzinka najbardziej lubi podane z domowym dżemem malinowym i kleksem bitej śmietany.
Nawet niejadek się skusił. Życzymy smacznego, dla tych, którzy lubią bardziej puszyste placuszki można dodać mniej mąki.

wtorek, 22 lipca 2014

Bez życia

Dzisiaj tylko na chwilę, jestem kompletnie wykończona. Wczorajszy późny wieczór i część nocy spędzona na pogotowiu. W niedzielę nad wodą pokąsały mnie końskie muchy. Efekt opuchnięte nogi, dekolt i ręka jak balon, a wszystko razem swędzące, że słów brakuje by to opisać. Nic się już szczególnego nie działo, aż wieczorem zasiadłam do napisania posta, kiedy skończyłam i wstałam, a właściwie spróbowałam wstać okazało się, że noga jest spuchnięta od kolana do poniżej kostki, a opuchlizna wciąż się rozchodzi. Dłoń natomiast caluteńka zapuchnięta aż do połowy palców, jakby tego było mało poczułam że robi mi się duszno. Podjęłam decyzję, że jadę na pogotowie. Jak się później okazało decyzja słuszna, bo najprawdopodobniej jestem uczulona na tego wstrętnego owada. Skończyło się na dwóch zastrzykach, plus teraz w domu Clemastinum 3 razy na dobę, Calcium dwa razy, Altacet i Hydrocortisonum. Lepiej jest ale swędzi tak, że byłabym skłonna na określenie użyć słów niecenzuralnych. Na całe szczęście opuchlizna nieco zeszła. Za to mam nowy problem - Paweł nie chce się bawić z dziećmi, wszystko jest w porządku przez chwilę, ale wystarczy jakiś dotyk, nie taki jakby sobie tego życzył i koniec, wycofanie i często prośba o pójście do domu. Nie dzieje się tak zawsze, ale jeżeli tylko jakieś dziecko jest wobec niego natarczywe to koniec. Już sama nie wiem co robić. Boję się jak on sobie poradzi w przedszkolu. Padam bez sił.
Zdjęcie pokąsanej ręki robione w poniedziałek rano. Dzisiaj - to jest środa - już po opuchliźnie, zastrzyki zdziałały cuda, gdyby nie one mogła się utrzymywać względnie do dwudziestu dni.

poniedziałek, 21 lipca 2014

Bielenda sexy look

Niestety nie mam miseczki C, tylko trochę większą i jak to bywa po ciąży i karmieniu okazało się, że biust nie jest jak być powinien. Czułam się z tym delikatnie mówiąc nieszczególnie i od razu chciałam coś z tym zrobić. Będąc w pewnej drogerii natknęłam się na Intensywne serum przeciw rozstępom i wiotczeniu skóry na biuście firmy Bielenda z linii Sexy Look.
Jak zachwala producent na opakowaniu: "ekstremalna redukcja rozstępów". Mając dwa niewielkie około półcentymetrowe rozstępy na jednej z piersi efektu zmniejszenia, czy zniwelowania jej nie zauważyłam, natomiast muszę przyznać, ze nie stosuję go dwa razy dziennie, jak zaleca producent więc przy użyciu według zaleceń być może nastąpi poprawa w tej kwestii. Co mogę powiedzieć, to coś czego się zupełnie nie spodziewałam, a na pewno nie w tak krótkim czasie, mianowicie po trzecim zastosowaniu biust wyraźnie stał się jędrniejszy, o wiele, praktycznie jak przed ciążą. Dodatkowy atut przy skuteczności to bardzo miły zapach. W tym momencie będąc już trzy lata po porodzie stosuję serum już nie codziennie, nadal jestem zadowolona i z pewnością kupiłabym to serum po raz kolejny. Drugim produktem z tej linii, którego jednak na własnej skórze nie próbowałam jest Sexy Look Jędrny biust intensywne serum modelujące z efektem powiększania i podnoszenia biustu. Obydwa produkty mają pojemność 125 ml.

Basia

"Basia" pań Zofii Staneckiej i Marianny Oklejak wydana przez Literacki Egmont zawitała do nas stosunkowo niedawno za sprawą pieniędzy. Po tym, jak poradziliśmy sobie z bałaganiarstwem dzięki Franklinowi skusiliśmy się na "Basię i pieniądze", by z jej pomocą chociaż troszkę ograniczyć zapędy zakupowe Pawła.
Książka wydana w twardej oprawie, sporego formatu. Jeśli chodzi o ilustracje niektórych z nich nie ogarniam, za dużo się na nich dzieje. Fakt faktem jesteśmy z Basią i jej rodziną w centrum handlowym więc dziać się musi. Młodemu obrazki nie przeszkadzają w przeciwieństwie do mamusi, ogląda je z zadowoleniem. Niestety efekt zmierzony podczas zakupu nie został osiągnięty, wręcz przeciwnie - Młody po przeczytaniu oświadczył, że chce LALKĘ! Podejrzewam, że jest jeszcze za mały, by zrozumieć treść, ale na pewno wrócimy do niej w przyszłości.
To, co mnie osobiście męczy, to dla mnie brak przejrzystości, jednak tekst jak najbardziej do mnie przemawia. Najgorsze jest to, że mamy ochotę na aż dziesięć innych tytułów z serii. Książka na szczęście w bardzo przystępnej cenie jak na treść, gabaryty, oprawę. Cóż można zrobić po przeczytaniu jednaj z części? Sięgnąć po kolejne.



piątek, 18 lipca 2014

Niedrogie kwiaty do ogródka

Zawsze podobały mi się takie, jakby to określić babcine ogrody. Pamiętam, jak byłam mała zawsze, kiedy wybierałam się z babcią na jakąś wycieczkę często zatrzymywałyśmy się u jej koleżanek, a ja podziwiałam skrzętnie oplewione ogródki, w których roiło się aż od kwiatów. Wiele z nich było gdzieś na pograniczu między tymi ogrodowymi, a polnymi, a zapach, zapach nadal czuję, kiedy zamknę oczy, był nieziemski.
Jest tyle kwiatów, które można tanio kupić i ozdobić nimi przydomowy ogródek, ale ograniczę się do tych, które w tej chwili mam i akurat kwitną.






Wszystkie trochę zmęczone deszczem, ale dla mnie piękne.

Klocki Lego

Paweł może nie jest jakoś szczególnie nadpobudliwym dzieckiem, ale nie lubi długo bawić się jedną zabawką. Cały pokój, ogród i już znaczna część strychu są zajęte przez zabawki, małe, duże, ładne i te nieszczególnej urody. O niektóre sam prosił na zakupach, inne wybraliśmy za niego, a prawda jest taka, że większością z nich pobawił się tak naprawdę raz, w tym dniu kiedy zostały kupione i to często tylko przez chwilę. Jedną z jego ulubionych zabawek, zabawek na dłużej, do której wraca i którą ja też cenię są klocki lego "Kreatywny pojazd do ciągnięcia dla maluszka". Niestety nie mamy już oryginalnego pudełka i brakuje elementów, ale mimo wielu przejść prezentują się tak:
*Traktorek widoczny na zdjęciu nie jest częścią zestawu

Penie długo zastanawiałabym się nad zakupem tych klocków, tym bardziej, że Paweł  nie był w tym czasie jeszcze zainteresowany takim spędzaniem czasu. Na całe szczęście pewien mój wpis został opublikowany w miesięczniku "Dziecko" i jako nagrodę otrzymaliśmy te właśnie klocki, okazały się fantastyczne.
Największą zaletą klocków jest ich wytrzymałość, jako jedyne z tego okresu nie są popękane, połamane i nie lądują w koszu na śmieci. Zachęcają do zabawy kolorami, barwnymi aplikacjami na kilku z klocków oraz niestandardowym kształtem. Podstawa na kółkach daje wiele możliwości ustawiania różnorakich figur. Te klocki pozwalają na dowolność i uwalniają inwencje twórczą malucha, który się nimi bawi.

Lego Duplo - Kreatywny pojazd do ciągnięcia dla maluszka przeznaczony jest dla dzieci od półtorej do trzech lat, ale z pewnością będą po niego sięgać też te starsze.

czwartek, 17 lipca 2014

Książki z serii Pojazdy

Pawła nieszczególnie interesowały książki, to znaczy interesowały - lubił je gryźć, wyrywać kartki, mazać po nich. Miał wiele różnych pomysłów na temat co zrobić z książką, byle tylko jej nie przeglądać, a najgorszym możliwym koszmarem była opcja, gdzie ktoś książkę mu czyta.Nie wiem, może to moja wina, może za późno zaczęłam oswajać go z książką, tak czy owak do jej fanów długo nie należał. Pewnego dnia przypadkowo w księgarni natknęłam się na książkę z serii "Pojazdy" wydaną przez wydawnictwo Skrzat. Nosiła tytuł "Pojazdy na ratunek" skusiła mnie ponieważ młody zachwycony był w owym czasie strażakami i wszystkim, co ich dotyczy. Jak się okazało był to strzał w dziesiątkę, który sprawił, że Młody wreszcie zmienił swoje nastawienie do książek.
Szybko kupiliśmy kolejną z serii "Pojazdy na wsi". Książeczek z serii jest kilka. Na pierwszy rzut oka zachęcają twardą, porządną oprawą, twardymi stronami i kolorowymi ilustracjami. Po przeczytaniu jest już tylko lepiej. Proste, rymowane opisy maszyn, krótkie, ale rzeczowe. Mali chłopcy z pewnością polubią tę serię. Z tyłu książeczki pokazane są okładki pozostałych tytułów serii. Podejrzewam, że nie tylko Paweł wskazywał palcem po przeczytaniu książeczki, że chce pozostałe - wszystkie pozostałe. Rymowanki są naprawdę proste, szybko wpadają w ucho, a u nas są już nawet śpiewane, póki co przez mamę, jak rozkazał Młody, ale pewnie sam też w niedługim czasie zechce. Mimo upływu czasu nadal są jednymi z najczęściej zdejmowanych z półki.


Rowerek

Na trzecie urodziny Pawła postanowiliśmy mu kupić rowerek - takie bardziej "dorosły". Długo wybieraliśmy model, oczywiście zdecydowaliśmy się na maleńkie kółeczka, tak, żeby nasz skarb nauczył się jeździć sam. W końcu trafiliśmy do najlepszego sklepu rowerowego w okolicy. Rowerek był, idealny, czerwony, z wbudowaną rączką do prowadzania. Pojechaliśmy bez Młodego, żeby zrobić mu niespodziankę. Przed zakupem mąż poprosił sprzedawcę o informacje na temat tego konkretnego rowerka. Pan - fakt bardzo miły, zapytał o wiek Pawła i stwierdził, że cytuję "On sam i tak nie będzie jeszcze jeździł, proponuję rower na większych kółkach z drążkiem do prowadzania". W efekcie nie kupiliśmy żadnego z rowerków i z kwaśnymi minami wróciliśmy do domu. Kilka dni później mój M. odkupił od sąsiada dziadków Młodego mały rowerek. Kółka miał tej wielkości, której chcieliśmy, ogólnie był odpowiedniej wielkości, widać było po nim, że parę latek już komuś posłużył. Kiedy M. go przywiózł zdegustowana zauważyłam, że jest RÓŻOWY. No, cóż niech będzie i różowy na początek. Kosztował 30 złotych, jakoś to przeżyłam. Młody był akurat w tym czasie chory, przez kolejny tydzień lał deszcz, aż w końcu zaświeciło słońce. Wzięliśmy rowerek na drogę, Paweł na niego wsiadł i... pojechał.
Przepraszam od razu za słabą jakość nagrania. To było po jakichś 20 minutach od kiedy w ogóle wsiadł na rowerek. Teraz już szaleje do tego stopnia, że coraz rzadziej wychodzimy na rowerek, bo z każdego spaceru wracam zlana potem od stóp do głów. Jazda trzymając kierownicę jedną ręką, "nakręcanki" i inne wygłupy nie mają końca.

Domowy gyros

Ogólnie rzecz biorąc uwielbiam frytki i wszystko, co smażone. Gdybym mogła jadłabym tego typu dania codziennie. Staram się żywić w miarę racjonalnie, przez co to danie raczej nie często gości na naszym stole. Najczęściej podaję gyros na frytkach z większym wachlarzem surówek i oczywiście obowiązkowo sosy, które zostały pominięte w celach estetycznych. Cudem udało się zrobić zdjęcie przed zniknięciem potrawy.
Frytki tym razem gotowe, z braku ziemniaków na stanie. Zazwyczaj robię je sama, najczęściej karbowane. Szczerze mówiąc najchętniej jadam tego typu dania właśnie w domu, mam poczucie, że względnie wiem co mój talerz zawiera, a czego całe szczęście na nim nie ma.

Szybko i niedrogo

Jak zwykle w mojej kuchni obiad w kilka chwil, a do tego jaki tani. Wystarczy makaron, ryba, śmietana, koperek, jajka, mąka i tadam.... gotowe.
Makaron gotuję według przepisu. Do gotującej się wody wsypuję ziarenka smaku i nieco przypraw jakie lubię, następnie dodaję posiekany koperek, zaprawiam mąką i na koniec wlewam śmietanę lub jogurt typu greckiego. Oto sos do makaronu gotowy. Rybę (ja używam miruny) kroję na kwadraty o boku około 2 centymetrów. W wysokiej misce mieszam jajka, mąkę, sól, pieprz, curry i przyprawę do ryb, wrzucam pokrojoną rybę, mieszam, aby oblepiło ją ciasto. Smażę na oleju, aż uzyska pożądany kolor. Podaję z makaronem polanym sosem i ulubioną surówką. Łatwo, szybko, tanio. Zadanie spełnione.

Książki

Nasza wielka miłość to książki. Mój synek Paweł widząc listonosza lub kuriera od razu podejrzewa, że mógł przynieść jakieś nowe pozycje do naszej biblioteczki. Półki i tak się już uginają pod ciężarem, ale nie możemy (a właściwie ja nie mogę) się powstrzymać przed kupnem kolejnej pozycji, a oto kilka niedrogich, a jednak wartych zakupu pozycji dla naszych dzieciaków.
Pośród tych najnowszych pozycji, które trafiły do nas stosunkowo niedawno mamy już swoje ulubione. Faworytem Młodego jest bezapelacyjnie "Dzikoludek" pani Beaty Ostrowickiej. Tytułowy bohater ma tyle cech wspólnych z Pawłem, ba nie tylko z Pawłem, a podejrzewam, że ze wszystkimi maluchami w tym wieku, iż chyba nie sposób go nie polubić. A ja w wolnych chwilach podczytuje "Trzeszczyki czyli trzeszczące wierszyki" pani Agnieszki Frączek.Polecam i dla małych i dla dużych do ćwiczenia języka. Stopniowa postaram się powiedzieć coś więcej na temat poszczególnych tytułów. Na prawdę warto mieć je w swojej biblioteczce.

Zapraszam na małe co nieco

Zdjęcia raczej nie są najlepszej jakości (robione telefonem), ale tani obiadek jest jednym z naszych ulubionych. Zapach pieczonych ziemniaków roznosi się po całym domu. Najpierw upajamy się zapachem już podczas pieczenia, by następnie nasze kubki smakowe mogły odpłynąć do krainy pyszności. Tanie, proste i przepyszne - czego chcieć więcej?
Wystarczy tylko obrać ziemniaczki, gęsto naciąć powierzchnię, uważając, aby nie przeciąć jej do końca. Sprawę ułatwia mi położenie ziemniaczka na drewnianej łyżce, która zatrzymuje nóż tuż przy brzegu warzywa. W garnuszku roztapiam masło, do którego dodaję czosnek - świeży, albo granulowany - tymianek, nieco rozmarynu i sól. Roztopionym masłem z przyprawami polewam ziemniaczki, tak, aby jak najwięcej sosu trafiło do środka kieszonek. Całość zapiekam około godziny w temperaturze 200 stopni. Najtańszym sposobem podania jest przedstawiony powyżej, z jajkiem sadzonym i mizerią z ogórków. Jednak ziemniaki tak przygotowane są doskonałym dodatkiem do wielu innych, bardziej wyszukanych dań. Smacznego!

Witam w moich skromnych progach ;-)

Ja - Monika, mama małego łobuza, żona dużego łobuza. Co robię? Staram się niewielkimi środkami zaopatrywać wszystkie nasze potrzeby, nie tylko te pierwszego rzędu ;-) Zapraszam do mojego wirtualnego domu, gdzie chciałabym Was przywitać zapachem i smakiem domowych drożdżówek, co mi się nie uda, ale w zamian dodam słowa i zdjęcia. Zapraszam na wirtualny kawałek tortu, a co tam - nawet dwa.