wtorek, 29 lipca 2014

Ciąża cudem?

Czytam fora, śledzę blogi, patrzę na ludzi w otoczeniu i gołym okiem widzę, że jest trudniej, coraz trudniej. Kiedyś nasze babcie, później mamy najczęściej nie miały żadnych problemów z zajściem, a następnie donoszeniem ciąży. Sam problem niepłodności w Polsce dotyczy miedzy 14-20 procent par, czyli około miliona par (dane z artykułu http://dzieci.pl/kat,1033549,title,Dlaczego-tyle-par-w-Polsce-nie-moze-miec-dzieci,wid,15751518,wiadomosc.html?smgputicaid=6132b0). A co z pozostałymi, które bez problemu mogą zajść w ciążę a już donoszenie jej jest największym wyzwaniem życia? Zastanawiam się nad tym, solidaryzuję się z tymi, którzy się starają, współczuje straty, czy nieudanej próby, czasem sama cierpię i co to zmienia? Nic. Nie wypowiem się w kwestii niepłodności, bo co ja mogę o tym wiedzieć zachodząc w pierwszym cyklu starań? Znam tylko ten okropny niepokój, strach w oczekiwaniu na wynik testu, lęk każdego kolejnego dnia i tę napędzającą myśl "zawsze to jeden dzień dalej, jeszcze tylko X dni i dziecko, chociaż urodzone przedwcześnie ma szansę przeżyć". I tak wchodząc codziennie, czasem kilkakrotnie jednego dnia na http://www.wczesniak.pl/ doczekaliśmy do dnia zero. Ale od początku...ogromna radość i jeszcze większa rozpacz, kiedy dziecko pod sercem, niby mała fasolka, niby jeszcze nikt, jak postulują niektórzy, ale już pokochana, chciana, wymarzona nagle przestaje żyć. Aniołek. Czasem zastanawiam się jaki by był, że już miałby teraz tyle i tyle, że czekałam na niego, a on odszedł, zostawił nas. Dzięki niemu bardziej doceniam, a może nawet bardziej kocham Pawła, bo po tym bólu szczęście odczuwane jest mocniej i mocniej. Czy ktoś mi pomógł po tym, co się stało? Tak mąż, cudowny, kochający, w tym czasie na każde zawołanie, przesiadujący nieprzerwanie w szpitalu. Mąż, który rozumiał, bo czuł może nie tak, jak ja, ale sam zdążył już pokochać fasolkę. Szpital - rutyna, nikogo nie obchodzi, że tracą dziecko leżysz na sali z mamami, do których położne przychodzą słuchać serca płodu. I nie wiem, czy tylko u nas, czy tak jest wszędzie jakiekolwiek badania z kasy chorych na które możesz liczyć po poronieniu to mrzonka. Za wszystkie zapłaciłam sama. Ale nie wykonałam jednego, jakoś wyleciało z głowy i to było właśnie to. Kiedy Paweł już przyszedł na świat  nadal coś mnie niepokoiło i okazało się, że trafiłam tym razem - miałam niedoczynność tarczycy i dopiero wtedy zaczęłam się leczyć. O ciąży, którą przeszłam bardzo ciężko może innym razem. Jestem wdzięczna losowi za Pawła, za to, że jest, doceniam to każdego dnia już od ponad trzech lat. Zdawałoby się, że może ze względu na moją wagę, czy inne obciążenia było mi trudniej, ale widzę dziewczyny, którym nic zarzucić nie można z tymi samymi problemami, co mój. Ciekawi mnie tylko, a może bardziej przeraża myśl o tym, co będzie za kolejnych prę lat. Ktoś kiedyś powiedział, że negując in vitro stawiamy istnienie ludzkości pod znakiem zapytania, bo za jakiś czas stanie się ona jedyną metodą poczęcia. Nie wiem na ile to prawdopodobne, ale myśl o tych słowach dopada mnie często.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz