Czytam fora, śledzę blogi, patrzę na ludzi w otoczeniu i gołym okiem
widzę, że jest trudniej, coraz trudniej. Kiedyś nasze babcie, później
mamy najczęściej nie miały żadnych problemów z zajściem, a następnie
donoszeniem ciąży. Sam problem niepłodności w Polsce dotyczy miedzy
14-20 procent par, czyli około miliona par (dane z artykułu http://dzieci.pl/kat,1033549,title,Dlaczego-tyle-par-w-Polsce-nie-moze-miec-dzieci,wid,15751518,wiadomosc.html?smgputicaid=6132b0).
A co z pozostałymi, które bez problemu mogą zajść w ciążę a już
donoszenie jej jest największym wyzwaniem życia? Zastanawiam się nad
tym, solidaryzuję się z tymi, którzy się starają, współczuje straty, czy
nieudanej próby, czasem sama cierpię i co to zmienia? Nic. Nie wypowiem
się w kwestii niepłodności, bo co ja mogę o tym wiedzieć zachodząc w
pierwszym cyklu starań? Znam tylko ten okropny niepokój, strach w
oczekiwaniu na wynik testu, lęk każdego kolejnego dnia i tę napędzającą
myśl "zawsze to jeden dzień dalej, jeszcze tylko X dni i dziecko,
chociaż urodzone przedwcześnie ma szansę przeżyć". I tak wchodząc
codziennie, czasem kilkakrotnie jednego dnia na http://www.wczesniak.pl/
doczekaliśmy do dnia zero. Ale od początku...ogromna radość i jeszcze
większa rozpacz, kiedy dziecko pod sercem, niby mała fasolka, niby
jeszcze nikt, jak postulują niektórzy, ale już pokochana, chciana,
wymarzona nagle przestaje żyć. Aniołek. Czasem zastanawiam się jaki by
był, że już miałby teraz tyle i tyle, że czekałam na niego, a on
odszedł, zostawił nas. Dzięki niemu bardziej doceniam, a może nawet
bardziej kocham Pawła, bo po tym bólu szczęście odczuwane jest mocniej i
mocniej. Czy ktoś mi pomógł po tym, co się stało? Tak mąż, cudowny,
kochający, w tym czasie na każde zawołanie, przesiadujący nieprzerwanie w
szpitalu. Mąż, który rozumiał, bo czuł może nie tak, jak ja, ale sam
zdążył już pokochać fasolkę. Szpital - rutyna, nikogo nie obchodzi, że
tracą dziecko leżysz na sali z mamami, do których położne przychodzą
słuchać serca płodu. I nie wiem, czy tylko u nas, czy tak jest wszędzie
jakiekolwiek badania z kasy chorych na które możesz liczyć po poronieniu
to mrzonka. Za wszystkie zapłaciłam sama. Ale nie wykonałam jednego,
jakoś wyleciało z głowy i to było właśnie to. Kiedy Paweł już przyszedł
na świat nadal coś mnie niepokoiło i okazało się, że trafiłam tym razem
- miałam niedoczynność tarczycy i dopiero wtedy zaczęłam się leczyć. O
ciąży, którą przeszłam bardzo ciężko może innym razem. Jestem wdzięczna
losowi za Pawła, za to, że jest, doceniam to każdego dnia już od ponad
trzech lat. Zdawałoby się, że może ze względu na moją wagę, czy inne
obciążenia było mi trudniej, ale widzę dziewczyny, którym nic zarzucić
nie można z tymi samymi problemami, co mój. Ciekawi mnie tylko, a może
bardziej przeraża myśl o tym, co będzie za kolejnych prę lat. Ktoś
kiedyś powiedział, że negując in vitro stawiamy istnienie ludzkości pod
znakiem zapytania, bo za jakiś czas stanie się ona jedyną metodą
poczęcia. Nie wiem na ile to prawdopodobne, ale myśl o tych słowach
dopada mnie często.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz